
Nie żyje Quincy Jones, jeden najbardziej utalentowanych muzyków, aranżerów i managerów światowej muzyki rozrywkowej i jazzu. Twórca i animator gwiazd, laureat 28 Grammy i dwóch honorowych Oscarów. Współpracował z setkami znanych artystów, nagrywał z największymi z nich. Jego majątek wyceniono na 700-750 mln dolarów.
Zmarły w wieku 91 lat Quincy Jones, jak stwierdziło „Vanity Fair”, „zostawił po sobie dorobek na miarę Burta Bacharacha” i nie było w tym przesady. Jego rodzina stwierdziła wręcz w ogłoszeniu o śmierci muzyka i kompozytora, że… „chociaż jest to niewiarygodna strata dla naszej rodziny, świętujemy wspaniałe życie jakie przeżył, i wiemy, że nigdy nie będzie drugiego takiego jak on”.
I rzeczywiście. Właściwie trudno znaleźć jakiegoś znaleźć miłośnika jazzu lub popu, który nie posiadałby przynajmniej jednej płyty z jego nazwiskiem jako realizatora lub aranżera. Nie ma też liczącego się managera w branży rozrywkowej, który w jakiś sposób by z nim nie współpracował.
Quincy Jones był bowiem człowiekiem-instytucją. Zaczynał swoje życie w 1933 roku w najgorszym miejscu całej ówczesnej Ameryki na South Side w Chicago w czasach, gdy płyty były jeszcze odtwarzane na winylu z prędkością 78 obr./min. Słuchał hymnów kościelnych, które jego matka śpiewała w domu, ale dzieciństwo miał trudne. Matka miała zaburzenia psychiczne, co skończyło się dla niej zamknięciem w szpitalu psychiatrycznym, on sam trafił na ulicę, gdzie jak to zwykle w Chicago walczył i kradł z razem gangami. Twierdził nawet, że gangsterzy z konkurencyjnego gangu przybili mu nożem rękę do płotu.
Wszystko to miało się zmienić kiedy Jones miał 10 lat. Najpierw wprosił się do sąsiada, który miał pianino i ten „pokazał mu jak się na nim gra”, potem kiedy wraz z ojcem przeprowadził się do stanu Waszyngton i trafił do ośrodka kolonijnego, zaczął próbować „brzdąkać” na miejscowym pianinie.
„Wszedłem tam, zatrzymałem się, wpatrywałem się, a potem przez chwilę na nim brzdąkałem. Wtedy zacząłem odnajdywać spokój. Miałem 11 lat. Wiedziałem, że to jest to. Na zawsze.” – napisał w swojej autobiografii.
Samouk, nauczył się grać nie tylko na pianinie, ale i na trąbce. Okazał się bardzo utalentowanym twórcą, bardzo kreatywnym, zaprzyjaźnił się też z młodym niewidomym muzykiem o imieniu Ray Charles. Staną się przyjaciółmi i współpracownikami na całe życie. Praktycznie bez kierunkowego wykształcenia pracował jako niezależny kompozytor, dyrygent, aranżer i producent. Mając 25 lat był szefem swojego własnego bandu jazzowego. Wspierał jako młody muzyk Billie Holiday. Ale nie było mu, ani innym muzykom, łatwo.
„Mieliśmy najlepszy zespół jazzowy na świecie, a mimo to dosłownie głodowaliśmy. Wtedy odkryłem, że istnieje muzyka i istnieje biznes muzyczny. Jeśli miałbym przetrwać, musiałbym nauczyć się różnicy między nimi” – powiedział w wywiadzie dla magazynu Musician.
Dobrze odrobił tę lekcję, stając się jednym z pierwszych czarnoskórych dyrektorów, którym udało się odnieść sukces w Hollywood. Pokonał bariery rasowe zostając wiceprezesem Mercury Records na początku lat 60. W 1971 roku był pierwszym czarnoskórym dyrektorem muzycznym na ceremonii rozdania Oscarów. „W tamtych czasach byłem pierwszym niebiałym facetem, do którego na głębokim Południu zwracano się z dużym szacunkiem” – tak ironicznie spointował tamte lata w wywiadzie dla „Rolling Stone” w 2010 roku.
Mimo to mocno przeżył kiedy pierwszy wyprodukowany przez niego film, „Kolor purpury” wyreżyserowany zresztą przez Stevena Spielberga, otrzymał 11 nominacji do Oscara w 1986 roku, ale nie dostał żadnej statuetki. „Cóż, teraz mówią o nim „klasyka”. Trochę taka ironia losu” – powiedział w tym samym wywiadzie.
Jednak nie poddał się i we współpracy z Time Warner stworzył Quincy Jones Entertainment, do którego należał magazyn popkultury Vibe i Qwest Broadcasting. Firma została sprzedana za 270 mln dolarów w 1999 roku.
„Moja filozofia jako biznesmena zawsze wywodziła się z tych samych korzeni, co moje osobiste credo: traktować utalentowanych ludzi na ich własnych warunkach i traktować ich uczciwie i z szacunkiem, bez względu na to, kim są i skąd pochodzą” – stwierdził Jones w swojej autobiografii. Kiedy umierał, jego majątek podliczono na 700-750 mln dolarów i jak zauważył słynny raper Eminem, też współpracujący z Jonesem „Quincy był jednym z niewielu facetów w tym biznesie, o którym można powiedzieć, że dorobił się majątku własnymi rękami, no i głową”.
Nie zawsze było tak różowo. Jego wielka przyjaźń z Michaelem Jacksonem po śmierci artysty zmieniła się w nienawiść po tym, co odkryli prawnicy Jonesa. W 2013 roku Jones pozwał kuratorów majątku Jacksona twierdząc, że należą mu się miliony w postaci tantiem i opłat produkcyjnych za niektóre z największych hitów supergwiazdy. W wywiadzie dla magazynu „New York” z 2018 roku nazwał Jacksona „tak makiawelicznym, jak to tylko możliwe” i zarzucił, że podkradał materiały innym oraz że „oszukiwał z rozliczeniami”, co właśnie mieli odkryć prawnicy.
A przecież to właśnie Quincy Jones „stworzył” Michaela Jacksona. Jego LP – „Off the Wall”, „Thriller” i „Bad” to właśnie produkcje Jonesa. Pisano, że to „wszechstronność i muzyczna wyobraźnia” Jonesa pozwoliła rozwinąć się talentowi Jacksona na tych longplayach. W takich klasycznych już hitach pop jak „Billie Jean” i „Don’t Stop ‘Til You Get Enough” to aranże i muzyka Jonesa stworzyły niesamowity collage z disco, czarnego funku, R&B, jazzu i rocka. W „Thrillerze” namówił Eddiego Van Halena do gitarowego solo w łączącym gatunki „Beat It”, zaś horrorystyczny Vincent Price użyczył „głosu zombie”. Efekt tych zabiegów był taki, że „Thriller” sprzedał się w ponad 20 mln egzemplarzy tylko w 1983 roku i konkurował wtedy z „Greatest Hits 1971-1975” zespołu Eagles o miano najlepiej sprzedającego się albumu na rynku. Obecnie „Thriller” jest już niekwestionowanym numerem 1. na liście najlepiej sprzedających się albumów wszechczasów ze 120 mln sprzedanych kopii. Drugie miejsce zajmuje „Back in Black” AC/CD z 49 mln sprzedaży – różnica jest więc ogromna.
„Jeśli album nie radzi sobie dobrze, wszyscy mówią, że to wina producenta”, więc jeśli radzi sobie dobrze, to powinna być również twoja „wina”. Utwory nie pojawiają się nagle. Producent musi mieć umiejętności, doświadczenie i zdolność, aby doprowadzić wizję do końca” – powiedział Jones w wywiadzie dla Biblioteki Kongresu w 2016 roku.
Jones jak sam stwierdził, „najbardziej czuł się jazzmanem”. Rzeczywiście jeździł w trasy z Countem Basie i Lionelem Hamptonem, aranżował płyty dla Sinatry i Elli Fitzgerald. Ale także zorganizował pierwsze obchody inauguracyjne prezydenta Billa Clintona i nadzorował nagranie „We Are the World”, charytatywnej płyty z 1985 roku na rzecz pomocy głodującym w Afryce, gdzie tytułowy utwór wykonywany był przez wszystkie ówczesne gwiazdy rocka i popu i szybko stał się hitem. Współautor przeboju Lionel Richie, biorący udział w nagraniu nazwał Jonesa „mistrzem orkiestracji”. Sprawdziło się to w ścieżkach dźwiękowych zrealizowanych przez kompozytora do filmów „Roots” i „In the Heat of the Night”. Poczynając od lat 60. skomponował ponad 35 ścieżek dźwiękowych do filmów, w tym do „Lombardu”, „W upalną noc” i „Z zimną krwią”. Nazywał ścieżkę dźwiękową „wieloaspektowym procesem, abstrakcyjnym połączeniem nauki i duszy”.
Czuł się swobodnie w praktycznie każdej formie muzyki, np. aranżując „Fly Me to the Moon” Sinatry w mocnym, swingującym rytmie z wiodącym fletem, czy wprowadzając solo na saksofonie tenorowym otwierające „In the Heat of the Night” Charlesa. Współpracował z gigantami jazzu (Dizzy Gillespie, Count Basie, Duke Ellington), gwiazdami rocka (Sting), raperami (Snoop Dogg, LL Cool J), piosenkarzami soul i mood (Sinatra, Tony Bennett), piosenkarzami pop (Lesley Gore) i gwiazdami rhythm and bluesa (Chaka Khan, raperka Queen Latifah). Samplował piosenki Tupaca Shakura, Kanye Westa i innych raperów. Skomponował nawet piosenkę przewodnią sitcomu „Sanford and Son”. Sting, który w 1991 roku koncertował z jego zespołem, stwierdził ostatnio: „nie ma gwiazdy muzyki, która nie współpracowała z Quincy Jonesem”.
Na początku swojej kariery głównie interesował się muzyką, ale jak sam wyznał, zmieniło się to po uczestnictwie w pogrzebie pastora Martina Luthera Kinga Jr. w 1968 roku i późniejszym zaprzyjaźnieniu się z pastorem Jesse Jacksonem. Stał się „aktywistą dla zmian” jak napisał, choć poświęcił się filantropii twierdząc, że „najlepszym i jedynym pożytecznym aspektem sławy i celebrytów jest posiadanie platformy, która pozwala pomagać innym”. Zajmowały go głównie walka z HIV i AIDS, edukacja dzieci i pomoc ubogim.
Założył Quincy Jones Listen Up! Foundation, aby ułatwić młodym ludziom w USA, zwłaszcza z takich środowisk w jakich wyrastał, kontakt z muzyką, kulturą i technologią i powiedział, że przez całe życie kierował się „duchem przygody i kryminalnym poziomem optymizmu”.
„Życie jest jak sen, powiedział hiszpański poeta i filozof Federico Garcia Lorca. Moje było w kolorze Technicolor, z pełnym dźwiękiem Dolby przez wzmacniacz THX, zanim wszyscy dowiedzieli się czym są te systemy” – napisał w Jones w swoich wspomnieniach.
Lista jego wyróżnień i nagród jest spora. W jego bestsellerowej autobiografii „Q” z 2001 roku zajmuje 18 stron, a już się zdążyła zdezaktualizować. Obecnie jego dokonania to 28 nagród Grammy, dwa honorowe Oscary oraz Emmy za „Roots”. Otrzymał również francuską Legię Honorową, nagrodę Rudolpha Valentino od Republiki Włoskiej i wyróżnienie Kennedy Center za wkład w amerykańską kulturę. W 1990 roku nakręcono o nim film dokumentalny „Listen Up: The Lives of Quincy Jones”. Drugi, w 2018 roku nakręciła jego córka, aktorka i reżyserka Rashida Jones.