Włoska awantura o elektryczne samochody

Minister gospodarki Giancarlo Giorgetti powiedział 2 lutego, że wolałby wykupić udziały w Ferrari niż w Stellantis w związku z nieoficjalnymi informacjami o przejęciu przez państwo włoskie części udziałów we włosko-francusko-amerykańskim producencie samochodów. Takiego ruchu żądają m.in. związki zawodowe, bowiem Stellantis zagroził zamknięciem włoskich fabryk samochodów elektrycznych w związku brakiem dotacji do ich produkcji i sprzedaży.

Ferrari miało rekordowe zyski w 2023 roku, co natychmiast spowodowało 10% zwyżkę akcji firmy na giełdzie w Mediolanie, zapowiedziano wtedy produkcję pierwszego modelu „całkowicie elektrycznego” oraz „tańszego Ferrari dostępnego dla zwykłego użytkownika” (choć jak wynika z zapowiedzi nadal miałby to być wóz w segmencie Premium), a  siedmiokrotny mistrz świata F1 Lewis Hamilton dołączył do działu zajmującego się wyścigami samochodowymi. Ferrari jest przy tym traktowana nad Tybrem jako „firma-wizytówka włoskiej motoryzacji”.

Tymczasem po oświadczeniu zarządu Stellantis, że koncern „być może będzie musiał zamknąć” swoje włoskie fabryki jeśli nie otrzyma dotacji do produkcji samochodów elektrycznych, lider największego i  lewicowego związku zawodowego CGIl we Włoszech, Maurizio Landini, stwierdził, że premier Giorgia Meloni powinna urządzić spotkanie kierownictwa Stellantis i związków zawodowych z rządem włoskim.

„Mamy do czynienia z sytuacją, którą potępiamy od jakiegoś czasu. Zdolność produkcyjna firmy we Włoszech to ponad 1,5 mln samochodów, ale produkcja utknęła na poziomie 500 tys. Sprawa jest otwarta i konieczne jest jej rozwiązanie. Prosimy samą Meloni, aby zajęła się tematem i zwołała spotkanie ze Stellantisem i związkami zawodowymi w Palazzo Chigi. Zachęty same w sobie nie rozwiązują (problemu – red.) i konieczna jest logika interwencji. We Francji istnieje państwo (i ono interweniuje – red.).Po raz kolejny prosimy państwo włoskie o (objęcie udziałów – red.). To nic nowego. Prosiliśmy o to od dawna” – stwierdził Landini.

Zdecydowanie ostrzejszy ton miała wypowiedź przewodniczącego drugiego co do wielkości związku zawodowego we Włoszech, centrowego CISL, Luigiego Sbarry.

„Oczekujemy od Stellantis poważnego i odpowiedzialnego zaangażowania w inwestycje we wszystkich włoskich zakładach, począwszy od Pomigliano (niedaleko Neapolu), poprzez zwiększenie produkcji samochodów we Włoszech i zagwarantowanie poziomu zatrudnienia. Chcemy przypomnieć (dyrektorowi generalnemu Carlosowi) Tavaresowi, że zachęty stanowią zasoby publiczne, a nie prezenty. Rząd powinien być gwarantem paktu między instytucjami, firmami i związkami w sprawie ożywienia sektora samochodowego w naszym kraju” – stwierdził Sbarra.

To właśnie dyrektor generalny w Stellantis, Carlos Tavares, oświadczył, że zakłady w Pomigliano i Mirafiori staną w obliczu poważnych redukcji zatrudnienia, jeśli producent samochodów nie otrzyma znacznych dotacji na produkcję samochodów. Zauważył też, że „Włochy powinny zrobić więcej, aby chronić swoje miejsca pracy w sektorze motoryzacyjnym zamiast atakować Stellantis” za zmniejszenie produkcji i otwarcie oskarżył o takie opinie premier Meloni.

„(Stellantis) to kozioł ofiarny, co ma na celu uniknięcie odpowiedzialności za to, że jeśli nie przyzna się dotacji na zakup pojazdów elektrycznych, naraża się na ryzyko zakłady we Włoszech” – dodał.

Ekonomiści włoscy ze swojej strony stwierdzili, że oświadczenie Tavaresa było „bezczelne”, zaś on sam potraktował rząd włoski jak „rząd republiki bananowej”, który się „szantażuje”.

Koncyliacyjne stanowisko zajmuje z kolei minister przemysłu i produkcji Adolfo Urso, który oświadczył, że jest otwarty na dyskusję na temat udziałów państwa w Stellantis.

Sam Giancarlo Giorgetti zauważył, że cała kwestia produkcji samochodów elektrycznych „wymaga przemyślenia, bo choć toczy się debata temat tego, gdzie Stellantis powinien produkować swoje samochody, to bez zmiany naszego podejścia za 10 lat samochody elektryczne będą tylko z Chin i Indii”.