Słów kilka o demonie… inflacji

Przed świętami porozmawiamy o… demonie. Demonie inflacji. Zdemolował nasze życie prywatne w ostatnich latach i trząsł rynkami. Banki centralne wyganiają złego ducha, ale za wcześnie na świętowanie zwycięstwa. Koszty tych egzorcyzmów są bardzo wysokie. Ale długie tolerowanie podwyższonej inflacji to droga do piekła. Finansowego piekła.

Na początek wyjaśnijmy sobie parę spraw. Śledzone i komentowane – także przez nas – wskaźniki inflacji są próbą „uśredniania” rzeczywistości. Wyliczane są bowiem na podstawie zmian cen koszyków dóbr i usług, z których korzysta „statystyczny” obywatel danego kraju. To, jak odczuwamy skutki zwyżek cen produktów i usług, czyli inflację, zależy od tego, co i w jakich ilościach kupujemy i z jakich usług korzystamy. Wszyscy musimy coś jeść, gdzieś mieszkać, leczyć się, korzystać z usług transportu publicznego lub własnego auta. Ale faktycznie struktura naszych wydatków – nasz zakupowy koszyk – jest sprawą indywidualną. Te indywidualne doświadczenia z inflacją zależą więc od tego, jak bardzo podrożały i drożeją produkty i usługi, z których korzystamy właśnie my, a nie ów „statystyczny” obywatel, którego koszyk zakupowy jest śledzony przez analityków urzędów statystycznych. To prowadzi często do zrozumiałego oburzenia, gdy z telewizora słyszymy zapewnienia, że inflacja spadła, czy że ceny się nie zmieniły, a my – z przerażeniem – odkrywamy, że – z biegiem lat – nasz faktyczny koszyk zakupowy podrożał w skali, która znacząco przekracza oficjalne statystyki. Ma to również olbrzymie znaczenie dla oceny efektów własnego oszczędzania czy inwestowania – zwłaszcza, jeśli naszym celem są największe życiowe inwestycje, jak np. mieszkania. Wtedy, zwłaszcza przy tak drastycznych podwyżkach cen jak te obserwowane w Polsce, czasem może okazać się, że nawet niektóre bardzo udane inwestycje, bijące oficjalne wskaźniki inflacji, nie pozwoliły „dogonić” tej najważniejszej z naszego punktu widzenia inflacji – czyli zwyżki cen osławionego metra kwadratowego… Ale, mimo wszelkich zastrzeżeń, inflację trzeba jakoś mierzyć i stąd – w dużym uproszczeniu – koncepcja koszyków produktów i usług, których ceny są zbierane i porównywane.  

Druga ważna sprawa, o której trzeba przypomnieć, to przykry fakt, że spadek inflacji nie oznacza, że spadają ceny. Jeśli inflacja występuje – czyli wskaźnik średniej zmiany cen jest dodatni – to ceny po prostu rosną. Gdy wskaźnik spada – to rosną, tyle że w wolniejszym tempie. Jeśli mocno przekracza zwykle tolerowane parę procent (czyli tempo, do którego pilnowania zobowiązują się zwykle banki centralne), to niestety, może przynosić destabilizację i poważne kryzysy. I niestety, nikt nie odda nam już straconej siły nabywczej naszych pieniędzy – no chyba, że np. pracodawca zdecyduje o podwyżkach, które mogą choćby w części zrekompensować część owych strat. Zresztą warto zwrócić uwagę na dość prosty przykład – do spadku tempa inflacji walnie przyczyniły się w niedalekiej przeszłości spadki cen np. surowców energetycznych. Uogólniając, spektakularny spadek cen ropy obserwowaliśmy od połowy roku 2022 do połowy roku 2023. Ale, nawet po tak mocnej zniżce, ceny te pozostawały znacząco wyższe niż jeszcze kilka lat wcześniej (z rozważań wyłączmy covidowy krach roku 2020, bo wtedy cena ropy spadła przejściowo naprawdę w pobliże dna). Jednym słowem – spadek tempa inflacji, niestety, nie zmienia faktu, że – bez podwyżek płac i bez rekompensowania efektów inflacji w naszych oszczędnościach – stać nas po prostu na coraz mniej. Czego świadomość zresztą może dodatkowo podsycać inflację, prowadząc do błędnego koła. Skoro ceny rosną, to niech rosną płace. Skoro rosną płace, to rosną ceny. Itd., itd… 

A mówię o tym dlatego, byśmy uświadomili sobie, jak ważne jest trzymanie kciuków za spadek także tej statystycznej inflacji. Spadek wskaźników inflacji w USA, strefie euro i w Polsce oraz związane z tym oczekiwania na złagodzenie polityki banków centralnych był jedną z przyczyn niemal euforycznych wzrostów cen obligacji rządowych, a – co za tym idzie – spadku ich rentowności. W sposób szczególny widać to było w listopadzie, ale kontynuację ruchów obserwowaliśmy także w grudniu. Rynki są zapatrzone we wskaźniki największej gospodarki – USA, czemu się trudno się dziwić, skoro także pod względem kapitalizacji giełdowej to Amerykanie dominują zdecydowanie np. na globalnych rynkach akcji. Ale tym razem proponuję rzucić okiem na nasze, europejskie podwórko. Od powodzenia operacji tłumienia inflacji w Europie i od szansy na poprawę na razie bardzo cherlawej koniunktury zależy przecież w dłuższej perspektywie także nasz los – gospodarczy i inwestycyjny. A dobrze się składa, bo właśnie 19 grudnia europejski urząd statystyczny – Eurostat – podał ostateczne, najświeższe dane o inflacji po listopadzie. Dla celów porównywania rozwoju sytuacji w różnych krajach UE wyliczana jest tzw. inflacja zharmonizowana – HICP – czyli liczona wedle jednej unijnej metodologii. Tak, by zredukować różnice wynikające ze specyfiki krajowej i by porównania między gospodarkami UE były bardziej wiarygodne. A metodologia HICP służy także ocenie czy gospodarka spełnia warunki dołączenia do strefy euro. I tak, roczny wskaźnik inflacji HICP w strefie euro spadł w listopadzie – wedle ostatecznych danych – do 2,4% (r/r) z 2,9% (r/r) w październiku. Spadek inflacji w strefie euro do 2,4% r/r (i całej UE – do 3,1% r/r) robi wrażenie. Rok temu roczne wskaźniki inflacji wynosiły bowiem odpowiednio 10,1% (euro) i 11,1% (UE) (źródło: https://ec.europa.eu/eurostat/web/main/news/euro-indicators, dostęp 19.12.2023).

Trzeba jednak przypomnieć, że parę dni wcześniej EBC uprzedził, że eurostrefę czeka znowu przejściowy wzrost inflacji. Bardzo zgrabnie perspektywy zmian inflacji opisano w komunikacie EBC. Czytamy tak m.in., że – cytuję – „Choć inflacja obniżyła się w ostatnich miesiącach, prawdopodobnie znów przejściowo wzrośnie w krótkim okresie. Zgodnie z najnowszymi projekcjami ekspertów Eurosystemu dla strefy euro oczekuje się, że w przyszłym roku inflacja będzie się stopniowo obniżać, a do przyjętego przez Radę Prezesów docelowego poziomu 2% zbliży się w 2025 r. W ujęciu łącznym eksperci oczekują, że inflacja ogółem wyniesie średnio 5,4% w 2023, 2,7% w 2024, 2,1% w 2025 i 1,9% w 2026. W porównaniu z wrześniowymi projekcjami ekspertów oznacza to rewizję w dół na 2023 i – w szczególności – 2024 r. Nastąpił dalszy spadek inflacji bazowej. Ale wewnętrzna presja cenowa jest wciąż podwyższona, co wynika przede wszystkim z silnej dynamiki jednostkowych kosztów pracy” – oceniał EBC w komunikacie po ostatnim posiedzeniu decyzyjnym Rady Prezesów  (źródło: https://www.ecb.europa.eu/press/pr/date/2023/html/ecb.mp231214~9846e62f62.pl.html, dostęp 19.12.2023).

Przy okazji warto rzucić okiem, jak nasza inflacja HICP wygląda na tle europejskim – z poziomem 6,3% niestety, jest nadal dwa razy wyższa niż średnia dla całej Unii i prawie 2,5 razy wyższa niż w strefie euro. Tak więc jeszcze sporo walki przed nami.

Niestety, leczenie choroby inflacji i wyganianie złego ducha sporo kosztują. Przyznaje to sam wspomniany EBC. Jak oceniał w cytowanym już komunikacie, „Wcześniejsze podwyżki stóp procentowych w dalszym ciągu mocno oddziałują na gospodarkę. Zacieśnienie warunków finansowania działa tłumiąco na popyt, co przyczynia się do spadku inflacji. Według oczekiwań ekspertów Eurosystemu wzrost gospodarczy pozostanie stłumiony w krótkim okresie. Później gospodarka ma się ożywiać w miarę wzrostu dochodów realnych, czyli korzystnego oddziaływania obniżającej się inflacji i rosnących płac, oraz poprawy popytu zewnętrznego”. No i tego się trzymajmy – bo te większe realne dochody Europejczyków to także szansa dla naszych firm, by sprzedawać więcej produktów i usług.

A na razie – życzymy przede wszystkim zdrowia i szczęścia. I by demony, które demolowały nasze życie i finanse w ostatnich latach – w tym pandemia, wojna i inflacja – ostatecznie przegrały. Niech spada inflacja, a rosną wynagrodzenia realne. I niech zyskuje na tym portfel inwestycyjny. Świętego Spokoju!

Łukasz Kwiecień, Pekao TFI