Protesty związane z zasadami przeciwdziałania COVID-19 w Pekinie i innych wielkich miastach Chin, największe tego typu od czasu powstania na placu Tiananmen w 1989 r., pokazały, jak bardzo zachodnie korporacje są zależne od rynku chińskiego. Jak niewiele mogą zrobić, żeby to zmienić i nie rozumieją jak bardzo może im to zaszkodzić. Rykoszetem może to też zaszkodzić firmom polskim.
Załamanie gospodarcze Rosji, związane z inwazją na Ukrainę i nadchodzący globalny kryzys oraz regulacje prawno-podatkowe, spowodowały, że mimo spowolnienia wzrostu gospodarczego i napięć politycznych w Chinach zachodnie korporacje zdecydowały się stawiać na Chiny. Tymczasem protesty przeciw ograniczeniom antycovidowym, forsowanym przez KC KPCh i Xi Jinpinga, spowodowały znaczne zakłócenia w produkcji i dystrybucji firm zachodnich m.in. elektronicznych Apple, czy motoryzacyjnych jak Volkswagen, Renault czy BMW. Okazało się, że inwestycje w Państwie Środka mogą się nagle okazać obciążeniem.
Szczególnie wyróżniły się tu firmy niemieckie, zwłaszcza zaś producenci samochodów, których inwestycje w zeszłym roku stanowiły aż 40% wszystkich inwestycji Unii Europejskiej w Chinach. Do końca września br. osiągnęły one wartość 4,6 mld euro. Jest to o 42% więcej niż w całym 2021 r. i zarazem największa kwota od 2000 r. – stwierdzają analitycy inwestycyjni z Rhodium Group. Większość inwestorów to przy tym zachodnie firmy; z Chin pochodziło od 20 do 40% sprzedaży takich firm jak Goldman Sachs, Volkswagen, General Motors, Toyota Motor i Tesla, przy czym średnia marża zysku netto w Chinach wynosiła dla nich 10,2% przy średniej marzy 7,7% na poziomie grupy. Podobny wynik, bo 21% osiągnęły w Chinach firmy sprzedające towary luksusowe jak LVMH i Kering, przy czym firmy te właśnie w Państwie Środka otworzyły 55% wszystkich swoich nowych sklepów. Raport Bain & Company określa sprzedaż towarów luksusowych w Chinach 2021 roku na 67 mld dol., co oznacza wzrost o 36% w porównaniu z rokiem poprzednim. Co prawda ten rok, 2022 był rokiem pandemii, jednak odbicie było zbyt duże by przypisywać go tylko „gorączce popandemicznych zakupów” – stwierdzają analitycy, dodając, że pod koniec 2021 r. aż 21% światowej sprzedaży towarów luksusowych wypracowano w Chinach, co oznacza, że do 2025 r. Chiny staną się największym światowym rynkiem towarów luksusowych.
Tak duże zyski i nadzieje na długoterminowe dobre wyniki sprzedaży spowodowały, że zarządy całych grup przemysłowych i przemysłowo-handlowych „ślepły” na takie kwestie, jak prawa człowieka czy geopolityczna konfrontacja między Wschodem a Zachodem. Teraz przychodzi za to zapłacić, bowiem Chiny pod kierownictwem Xi Jinpinga stały się głównie ekspansywne i agresywne co Rosja, weszły na pozycję jej sojusznika, a Rosja napadając na Ukrainę zaczęła niewypowiedzianą wojnę z Zachodem. Obecnie więc, wzorując się na sankcjach przeciw Rosji działy analityczne tych firm usiłują przewidzieć podobne sankcje przeciw Chinom, zwłaszcza, że ostatnie regulacje amerykańskie wskazują na to, że takie mechanizmy zostaną uruchomione. Jednak, w przeciwieństwie do Rosji, możliwości oddziaływania na chińską gospodarkę i administrację firm zachodnich wydają się niewielkie. Jednymi z niewielu dużych grup, które ograniczyły swoją obecność na rynku chińskim są Stellantis i CNH Industrial, które wydają się być w mniejszym stopniu od niego zależne. Co ciekawe wcześniej w sytuacji zorientowały się banki. „Ostrzegaliśmy naszych klientów żeby nie uzależniali się tak od rynku chińskiego, że to rynek wbrew pozorom trudny i zależny w dużym stopniu od polityki. Ale oni to lekceważyli. Mówili „skoro sprawy idą dobrze to po co coś zmieniać” – powiedział „The Independent” analityk jednego z największych banków w londyńskim City.
Zarządy zachodnich firm próbują stopniowego zmniejszania zależności od rynku chińskiego, przy czym jak się okazało spółki te nie są już tylko zależne od sprzedaży na chińskim rynku, ale też i od lokalnych dostawców. Poszukują więc dostawców alternatywnych m.in w Indiach, aby umożliwić w ostateczności kontynuację produkcji poza ChRL. Jednak jak stwierdzili analitycy przywoływani przez „Financial Times”, jeśli firma działająca na chińskim rynku ma ponad 20% sprzedaży globalnej z tego właśnie rynku, polega na lokalnych dostawcach. „Na razie więc zarządy zamykają oczy na zagrożenie sankcjami i ich główną strategią jest założenie, że taki krok się nie wydarzy, ponieważ konsekwencje byłyby zbyt sejsmiczne.” – pisze agencja Reuters, zauważając, że zachodnie firmy będą stawiać na Państwo Środka, dopóki rządy ich krajów tego nie powstrzymają. Co znaczy to dla firm polskich? Na bardzo wysokim poziomie ogólności i mało i dużo. Mało, ponieważ nie będzie to polskich firm bezpośrednio dotyczyć. A przynajmniej większości z nich, jeśli nie będą kooperantami lub podwykonawcami dla firm zachodnich zaangażowanych w Chinach. Dużo, bowiem przy obecnym poziomie zaangażowania spółek zachodnich w Państwie Środka jest spora szansa, że zachodni partner polskiej firmy (można nawet przewidzieć, że będzie to partner niemiecki, skoro 47% polskiej produkcji eksportowej stanowi podwykonawstwo dla firm niemieckich), będzie z kolei partnerem większej firmy międzynarodowej mocno zaangażowanej na rynku chińskim. Polskie firmy nawet o tym nie wiedząc mogą oberwać rykoszetem za nietrafione decyzje zarządów w Berlinie, Paryżu lub Londynie.